Od kilku dni w mojej głowie przewija się jedno słowo, a raczej miejsce... AUSTRALIA, AUSTRALIA, AUSTRALIA. Nie wiem czy to za sprawą ostatniej wyprawy do Tajlandii i bliskiej odległości do wymarzonego celu, czy globusa z Australią, który ostatnio spotkałam nad Wisłą i uznałam za znak. No weszła do głowy i nie chce wyjść. Cóż... trzeba coś z tym zrobić ;)
Australia marzyła mi się od zawsze. Już od małego powtarzałam sobie USA, Australia, Japonia. Przez kilka ładnych lat zbierałam pieniądze na wyjazd do Stanów. Udało się. No cóż Australia też do tanich nie należy. Dzisiaj jednak postawiłam sobie cel: zabieram się za organizację wyprawy do Australii! Jesień 2017! Na razie nie mam nic. Nie mam potrzebnej gotówki, nie mam pojęcia od czego zacząć ani co się będzie ze mną działo za półtora roku. Ale jedno jest pewne! Zrobię wszystko, żeby za półtora roku spełniło się jedno z moich największych marzeń.
Kiedyś mój uczeń - starszy ode mnie o 40 lat - powiedział: "Jesteśmy w stanie zrealizować każde marzenie jeżeli uwierzymy i zaczniemy konsekwentnie realizować wyznaczone sobie etapy do jego spełnienia. Pani Joasiu proszę jechać do Australii". Minęły 3 lata, a ja nadal nie spełniłam marzenia. Do teraz! Właśnie wyznaczyłam sobie jasne cele:
od 1 czerwca:
ograniczam bieżące niepotrzebne wydatki i zbieram potrzebną gotówkę
namawiam Kama na oszczędzanie:)
szukam wszelkich możliwych sposobów na tanie podróżowanie po Australii
planuję wycieczkę w moim magicznym Exceliku
przełamuję lęk do pająków :P
źródło www.cisabroad.com
Pierwsze kroki już poczyniłam. Od dwóch dni zaczytuję się w rewelacyjnym blogu: whereisjuli.com/. Po prostu nie mogę się oderwać od czytania. Dziewczyna rzuciła wszystko i wyruszyła w podróż. Następnie poznała miłość swojego życia i została w Australii. Opowieść jak z filmu! Dodatkowo, każdy post dostarcza mnóstwa przydatnych informacji. A ja nie chcę się skupiać tylko na wielkich, dobrze znanych miasta jak Sydney czy Melbourne. Całe szczęście mam jeszcze chwilę na zorganizowanie wyprawy marzeń.
Byliście? Dajcie znać w komentarzach, na priv na co zwracać uwagę, co zobaczy. Każda wskazówka, szczególnie ta o zredukowaniu kosztów, się przyda.
Nie byliście, ale już wiecie co i jak? Też napiszcie, razem możemy więcej, hehe :P
Trzymajcie kciuki i motywujcie, kiedy przyjdzie potrzeba:)
Piątka!
Rzadko jeżdżę na zorganizowane wycieczki z biur podróży. No chyba, że są one zorganizowane przez lokalsów. Na taką wycieczkę wybraliśmy się podczas naszej wyprawy do Tajlandii, dosyć spontanicznie podejmując decyzję o wyprawie (bo o godz. 20:00 dnia wcześniejszego). Wiele różnych opinii czytałam wcześniej na temat Phang Nga, dlatego postanowiłam napisać swoje własne rady i spostrzeżenia.
Phang Nga to charakterystyczne dla Tajlandii miejsce - można powiedzieć jej znak rozpoznawczy, bo króluje na większości pocztówek i zdjęć w internecie. Jest to zatoka na Morzu Andamańskim, z charakterystycznymi wapiennymi skałami. Właśnie to miejsce zostało wykorzystane jako miejsce zdjęć do filmu o Bondzie 'The Man with the Golden Gun'.
Phang Nga - wyspa Bonda
Cena wycieczki na Phang Nga jakie znalazłam na blogach wahały się od 1500-2500 bht, przy czym 1500 bht według wpisów było już totalnym minimum nie do zbicia niżej. Ten cel postawiłam sobie przy negocjacjach z tubylcami. Nauczona jednak doświadczeniami z Maroko zaniżyłam początkową cenę do 1000 bht. Ku mojemu zdziwieniu negocjacje zakończyły się na 1100bht za osobę czyli ok 115 pln. W cenę wliczony był transport z i do hotelu w Patong, rejs tradycyjną łodzią, wizyta na najważniejszych wysepkach Phang Nga, w tym wyspa Bonda, kajaczki i lunch. Także bardzo fajna wycieczka za przystępną cenę :).
Co do samej wycieczki - naprawdę bardzo się nam podobała, chociaż momentami rozbawiła nas organizacja całej wyprawy (i tu znów podobieństwo do marokańskich wycieczek). Do łodzi nie ma bowiem typowego wejścia przez drzwiczki, ale trzeba przeskoczyć burtę i po ławkach udać się na swoje miejsce. Zabawa zaczęła się kiedy dotarliśmy na wyspę Bonda, gdzie nie było portu i gdzie na swoje miejsce dotrzeć trzeba było po zewnętrznej stronie łódki trzymając się materiałowego daszku. My nie mieliśmy problemu z wejściem. Pojawiały się jednak 'damulki' w butach na obcasach, które nie chciały za nic wejść w ten sposób do łodzi. Finalnie zdjęły buty i weszły.
Łódki oczywiście napchane do maximum.
Widoki podczas wycieczki niesamowite. Fantastyczne skały wystające z wody oraz zieleń wokoło zapierają dech w piersiach. Woda co prawda nie jest tutaj przezroczysta, ale na nurkowanie jedzie się na Phi Phi, a nie na Phang Nga.
Prawdziwą atrakcją są tutaj kajaki, na których co prawda nie trzeba wiosłować, bo w trzyosobowym kajaku płynie też Tajlandczyk i to on wiosłuje, kajakami pływa się jednak po niskich grotach i mini jaskiniach. Jest więc bardzo ciekawie. Śmieszną sprawą jest robienie zdjęć turystom przez kajakarzy za pomocą "ramek-serc" wyciętych z listków. Mimo śmieszności całej sytuacji i powagi kajakarza w podejściu do sprawy (za nic nie chciał słuchać, że nie potrzebujemy takiego zdjęcia) to trzeba przyznać, że zdjęcie wyszło bardzo fajnie.
Kajakarz po ukończonym rejsie będzie Was naciągał na dodatkowy napiwek. Pamiętajcie jednak, że jest on dobrowolny, a nie obowiązkowy, bo wszystkie opłaty macie wliczone w koszt wycieczki. Od niektórych turystów chcieli min 100bht, a w Tajlandii jest to równe 4 obiadom.
Fajnym punktem wycieczki był obiad w muzułmańskiej wiosce na wodzie - Koh Panyee- tak zwanej Wenecji Tajlandii. Podejrzewaliśmy, że nasz przewodnik zaprowadzi nas do burżujskiej knajpy, w której będziemy musieli płacić tysiące za lunch, a tu proszę, obiadek w cenie wycieczki. I to nie byle jakie jedno danie, tylko elegancki ryżyk z krewetkami i kurczaczkiem, a także zupka prosto z (hmmm nawet nie wiadomo jak to nazwać) fontanny oraz świeże owocki. Dodatkowo przy stole trafili się nam bardzo sympatyczni Arabowie, którzy jak skończyło się jedzenie ze stołu dokupili więcej za swoje pieniążki. Po raz kolejny gościnność Arabów się potwierdziła :).
W drodze powrotnej do hotelu zahaczyliśmy jeszcze o Wyspę Małp. Nie jestem pewna czy podobało mi się to miejsce. Same małpki były śmieszne i bardzo cwane - w końcu to nasi przodkowie:), Jednak miejsce było bardzo komercyjne i nastawione na zysk z turystów, ciężko było więc poczuć tę dzicz, którą zazwyczaj kojarzymy z małpkami.
Podsumowując wycieczka była fajnie zorganizowana. To co zobaczyliśmy było niesamowite - zdecydowanie polecam niesamowite Phang Nga, nawet jeżeli momentami może wydawać się trochę komercyjna.
Bywają takie dni kiedy, chce Ci się rzucić wszystko i jechać w zupełnie obce miejsce. Mnie takie myśli naszły w ostatnią sobotę, dokładnie o 15:00. "Pojechałabym do Lublina. Jedziemy?". Całe szczęście, że mam wyrozumiałego, a może i równie szalonego jak ja chłopaka :D. Już po chwili siedzimy w samochodzie do Lublina oddalonego od nas o 220 km. W samym Lublinie nie mamy za dużo czasu - około dwóch godzin, rano trzeba do pracy. Nie zrażamy się jednak, tylko ruszamy na podbój, niestety deszczowego, Lublina.
Lublin to największe miasto po prawej stronie Wisły, a miano miasta królewskiego już od pierwszych Piastów zapewniły mu rozwój i dobrobyt. Skoro o królach mowa... pierwszym punktem, który zwiedzamy jest Zamek w Lublinie. Trwa właśnie Noc Muzeów i dzięki temu, mimo późnej pory, udaje się nam wejść na tak zwany Donżon, czyli basztę należącą do kompleksu zamkowego. Z wieży roztacza się cudowny widok na miasto, a w podziemiach można oddać cześć dawnym więźniom okupacji hitlerowskiej.
Wejście do Zamku Lubelskiego
Donżon
Widok na miasto z wieży
Widok na miasto z wieży
Tablice upamiętniające więźniów okupacji hitlerowskiej w podziemiach baszty
Chcieliśmy zwiedzić jeszcze pozostałą część Zamku, jednak Noc Muzeów i olbrzymie tłumy odwiodły nas od tego zamiaru. Trudno... następnym razem.
Wychodzimy z Zamku, przechodzimy przez Bramę Grodzką i podążamy ulicą o tej samej nazwie. Docieramy na Rynek. W końcu! Uwielbiam Starówki, małe ryneczki i stare kamienice! Także i tym razem jest to główny punkt naszej krótkiej wycieczki. Lubelskie Stare Miasto nie rozczarowuje. Mimo deszczu i późnej pory w tym miejscu panuje niesamowity klimat. Może dzięki wąskim uliczkom i klimatycznym knajpkom, a może dzięki muzyce, która przenika to miejsce docierając z koncertów na podzamczu. Nie chce się opuszczać tego miejsca. Jest tu naprawdę fajnie, ale cóż trzeba ruszać dalej.
Przechodzimy przez Bramę Krakowską i już jesteśmy na Krakowskim Przedmieściu. Starówka... Krakowskie Przedmieście? Brzmi znajomo! Niby tak jak w Warszawie, ale jednak inaczej. Ciszej, spokojniej, lepiej. Ale podobnie jak w Warszawie, Krakowskie Przedmieście to ulica bardzo zadbana, zdawać by się mogło, pełniąca funkcję wizytówki Lublina.
Brama Krakowska
Krakowskie Przedmieście
Jest jeszcze na tej ulicy coś co koniecznie muszę Wam polecić! Lodziarnia Bosko!
Dawno nie byłam w tak BOSKIM miejscu! Lody Produkcji własnej nie są już niespodzianką na polskich ulicach, ale lody produkcji własnej o tak niesamowitym smaku, o tak ogromnym rozmiarze i tak niskiej cenie dostaniecie tylko w Bosko! Zdecydowanie przeganiają niejedną warszawską lodziarnię, również te pozostałe podane w rankingu fpiec. Szczególnie polecam loda w waflu duńskim - porcja jest tak przeogromna, że trudno je samemu zjeść... a smak.. mmmm warto samemu spróbować.
Niestety pora zrobiła się dość późna i musieliśmy wracać. W Lublinie byliśmy równe dwie godziny i czujemy niedosyt. Zdecydowanie polecam to miasto na weekend - oprócz opisanych wyżej miejsc jest jeszcze sporo do zobaczenia. Ja na pewno wrócę :) Czy opłacało się przejechać tyle kilometrów dla dwóch godzin? Zdecydowanie! I Wam polecam spontany - są najlepsze!
Piątka!
Jeżeli wpis okazał się przydatny, albo po prostu Ci się spodobał, nie
wahaj się i zostaw like'a na FB/followuj na Insta/ skomentuj poniżej.
Twoja reakcja na to co robię bardzo mnie ucieszy :) Dziękuję!
12 godzin lotu, 4 godziny przesiadki, 30 minut podróży pociągiem, 20 minut podróży taksówką i... w końcu jesteśmy! Tajlandia! Bangkok! Akurat trafiamy na Songkran, czyli tajski nowy rok. Jest to największa bitwa wodna na świecie. Sporo naczytaliśmy się o niej w internecie, dlatego chowamy wszystkie sprzęty: aparaty, telefony, itp. w folie i nieprzemakające torebki. Powinny być tam bezpieczne.
Docieramy do centrum. Nikt nas nie leje. Zero wody, a z nieba leje się żar. Szkoda... jednak wszystkie opowieści o Songkranie okazały się być przesadzone. No i dobrze! Będziemy mieli święty spokój podczas zwiedzania. Ruszamy w kierunku Wat Pho. Przed wejściem zaczepia nas bardzo miły pan (wygląda na strażnika). W końcu ktoś kto mówi po angielsku! Mówi nam, że nie ma sensu wchodzić teraz do Świątyni. Ludzi jest strasznie dużo z powodu Songkranu. Proponuje inne świątynie, a za jego plecami widzimy już nadjeżdżający tuk-tuk. Intuicja i chęć zobaczenia Wat Pho o tej konkretnej porze zwyciężyły i nie dajemy się nabrać (w Tajlandii podróż tuk tukiem często kończy się przymusowym objazdem po wszystkich okolicznych handlarzach). Płacimy wejściówkę i wchodzimy do środka.
Wejście do Wat Pho
Ludzi w środku rzeczywiście sporo. W tym czasie nie tylko obcokrajowcy odwiedzają najbardziej znane świątynie buddyjskie, ale również wierni chcący pobożnie uczcić Nowy Rok. Mimo tłumow warto zwiedzić Wat Pho właśnie w Songkran. Panuje tam niesamowita atmosfera. Kwiaty, kadzidełka, modlitwy czytane przez mnichów przez głośniki - to wszystko tworzy niepowtarzalny klimat. Przed wejściem do każdego posążka Buddhy obowiązkowo trzeba zdjąć buty, a kobiety muszą się okryć specjalną narzutką.
Wierni celebrujący Buddhę
Palenie kadzideł przez wiernych
Powszechnym obrzędem jest dekorowanie posążków kwiatami
W końcu trafiliśmy na pierwszą noworoczną tradycję związaną z polewaniem wodą. Mija się to jednak z naszym wyobrażeniem szalonego Nowego Roku. Chodzi o kąpanie Buddhy. Wierni podchodzą do posążków Buddhy, nabierają małą miseczką wodę i polewają nią Buddhę. Czynią to zarówno w
domu, w miejscach publicznych, jak i w hotelach.
Gotowi na kąpiel
Posążki Buddhy w kwiatach czekają na polanie
Jak za chwilę się okazuje - nie tylko Buddha jest obmywany. Przed wejściem do głównego miejsca Wat Pho - pomnika Leżącego Buddhy - napotykamy mnichów, którzy polewają palemką wiernych. Grzecznie ustawiamy się w kolejkę. Nie możemy przecież przegapić tej wyjątkowej okazji bycia obmytym przez mnicha. Już po chwili zostajemy potraktowani palmą z lodowatą wodą. Polewanie się wodą ma wymiar symboliczny - wyraża ono spłukanie wszelkich niepowodzeń mijającego roku. Mnisi przywiązują rownież do rąk sznureczki recytując pod nosem modlitwę. Ja w przeciwieństwie do moich znajomych niestety otrzymałam sznureczek do rąk. Pewnie ze względu, że jestem kobietą. No trudno mój poprzedni rok był dosyć udany więc nie muszę być aż tak oczyszczona ;)
Idąc dalej obserwujemy kolejny zwyczaj związany z Songkranem - budowanie i
dekorowanie babek z piasku nazwane Chedi Sai. Ponieważ w ciągu minionych lat
wiele piasku ze świątyń zostało wyniesione na butach odwiedzających, trzeba wyrównać rachunek i wybudować piaskowe babki w świątyni, by zwrócić zabrany piach.
Chedi Sai
Mogłoby się wydawać, że na tym kończy się nasze świętowanie Songkranu. W drodze powrotnej do domu również nikt nas nie oblał. Jesteśmy zawiedzeni. Wieczorem decydujemy się na ostatnią próbę, czyli wyjście na Patpong, najsłynniejszą nocną dzielnicę Bangkoku. No i w końcu obraz, który widzimy przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Ludzie polewają się wodą nie z małych pistolecików, ale z wielkich kałasznikowów, misek, szlaufów, ze wszystkiego czego się da. Nie ma możliwości przejścia suchą stopą. Ja na chwilę odważyłam się wyjąć telefon z torebki i nagrać to szaleństwo, które działo się na około.
Tak jak zostaliśmy zmoczeni tego wieczoru nie byliśmy w żaden Lany Poniedziałek. Co więcej, tam nikt się nie obraża, polewają się i starzy i młodzi, lokalsi i turyści. Zmoczeni, ale zadowoleni wracamy do domu. Jeżeli zamierzacie odwiedzić Tajlandię, warto zrobić to w Songkran! Emocje gwarantowane :)
Do następnego!
I już po. Tyle przygotowań, czytania blogów, sprawdzania informacji, szukania rezerwacji... i już nasza pierwsza azjatycka przygoda się skończyła. Pobyt w Tajlandii zweryfikował opinie i rady z którymi spotkaliśmy się przed wyjazdem i jestem gotowa na własną relację, i własne wymądrzanie się, a raczej dawanie rad :) Bo jak się chce, to tak naprawdę można zorganizować wakacje niewiele droższe od naszego polskiego Sopotu.
Kiedy: kwiecień 2016 (poza sezonem)
Liczba dni: 17
Koszt: 3 800 PLN na osobę (wliczając loty międzynarodowe - tutaj poszło najwięcej 1900 PLN, loty wewnętrzne, zakwaterowanie, transfery, wyżywienie, pamiątki, wymianę itp. czyli wszystko w cenie:)
Od listopada do lutego w Tajlandii trwa sezon turystyczny - jest wtedy pora sucha, a jednocześnie temperatury nie są zabójczo wysokie. Od maja do października trwa pora deszczowa, mało turystów, ale jak można się domyślać - mniej wakacyjna pogoda. My, ze względu na tanie loty wybraliśmy coś pośrodku - kwiecień - pora bezdeszczowa, ale strasznie gorąca. Mimo, iż upały były momentami naprawdę nieznośne, to jesteśmy zadowoleni, że właśnie w kwietniu odwiedziliśmy Tajlandię. Mało turystów, niższe ceny, no i słonko non-stop... czy może być coś lepszego? :)
Przygotowania
Przed wyjazdem długo zastanawialiśmy się czy się szczepić. Zdecydowaliśmy się odpuścić. Tydzień przed wyjazdem, jak i w trakcie całego wyjazdu braliśmy osłonówki, takie same jak bierze się podczas kuracji antybiotykowej. Nic się nam nie stało. Nie mieliśmy nawet problemów z żołądkiem, także jest ok. Decyzję o przyjęciu szczepionki lub jej braku każdy musi jednak podjąć indywidualnie.
Wesoła ekipka w Tajlandii
Kolejnym zmartwieniem była waluta. Co wziąć do Tajlandii skoro w Polsce tak mało batów? Do Tajlandii można wziąć dolary albo euro i wymienić na miejscu. Doczytaliśmy jednak, że niektóre dolary (starsze) są odrzucane w tamtejszych kantorach. Zdecydowaliśmy się zatem na euro - z nimi nie ma problemu. Należy też pamiętać, że w Tajlandii pieniądze to rzecz święta i nie mogą być przerwane lub w żaden inny sposób zniszczone. Inaczej nie przyjmą ich w żadnym kantorze. Taki stosunek do pieniądza wywodzi się z szacunku do ich rodzimej waluty, na której znajduje się wizerunek króla, któremu należy oddawać najwyższą cześć.
Jak zaplanować podróż?
Plan podróży każdy układa według własnych preferencji. My chcieliśmy trochę pozwiedzać, trochę odpocząć i poplażować, trochę poznać kultury azjatyckiej.
Zaczęliśmy od Bangkoku. Przed wyjazdem naczytaliśmy się sporo negatywnych opinii na temat tego miasta - brudno, tłok, nie ma co zwiedzać. Ja z ręką na sercu mogę powiedzieć, że uwielbiam to miasto i jak nigdy nie wracam podczas swoich podróży do tego samego miejsca, myślę, że tam jeszcze kiedyś wrócę. Oprócz głównych atrakcji Bangkoku jak świątynie czy Pałac, warto powałęsać się po prostu po ulicach tego miasta, bez mapy iść na oślep, a na pewno pojawi się coś co zapiera dech w piersiach. Warto podkreślić też fakt, że sieć komunikacyjna w Bangkoku jest naprawdę świetnie rozbudowana. Do wyboru mamy tanie taxy (wstępna opłata 35 bht, później jakieś grosze za km), tuk tuki (10 bht, ale z obwózka po wszystkich handlarzach), BTS kolej nadziemną (szybka), MRT metro, taxi wodne (tanio, przyjemnie) autobusy, pociągi. Co najlepsze wszystko jest niesamowicie tanie!
Widok z Wat Saket Bangkok
Sathorn Bangkok
Kolejną naszą destynacją był Patong na wyspie Phuket. Tutaj również naczytaliśmy się sporo negatywnych informacji- głośno, sexturystyka, brudno i drogo. Z tych wszystkich zarzutów, tak naprawdę sprawdził się tylko ten ostatni - na Phuket na pewno jest drożej. My mieszkaliśmy po północnej stronie plaży, w Patong. Plaża piękna - czysta woda, mało ludzi (byliśmy w kwietniu więc może ze względu na brak sezonu), a sexturystyka pozostała daleko na Bangla Road i była atrakcją tylko dla chętnych.
Patong Beach
Patong Beach
Ostatnim punktem naszej wyprawy było Chiang Mai. Tutaj również mam odmienne zdanie niż większość blogów. Wszyscy byli zachwyceni tym miastem, jego wszechobecnymi świątyniami buddyjskimi i unoszącym się "mnichowym" klimatem. Mi to miasteczko nie przypadło aż tak do gustu. Wcale nie było tak spokojne jak się spodziewałam, wszędzie tłok, korki i okropna duchota. Świątynie rzeczywiście ładne, ale podczas całego pobytu w Tajlandii, przywykłam do nich i te w Chiang Mai nie zrobiły na mnie aż tak wielkiego wrażenia. Miasto ok, ale jak to się mówi... nie urywa.
Chiang Mai
Co jeść w Tajlandii?
Jedzenie w Tajlandii to przede wszystkim jedzenie uliczne. Nie wyobrażam sobie stołowania się w restauracjach (pierwszy posiłek zjedliśmy właśnie w restauracji i nawet w części nie było tak dobre jak te uliczne). Ryż i makarony w różnej postaci, rolls'y, owoce morza, kurczaki na patyku, naleśniki z owocami. Wszystko to znajdziecie jedynie na ulicy. I to czasami za dwa, trzy złote (widział ktoś tak tanie obiady w polskich wakacyjnych kurortach?:) ).
Phuket to już nadmorski kurort i z tanim i dobrym jedzeniem trochę gorzej. Nam całe szczęście udało się znaleźć fajny targ "Loma Market" w Patong, gdzie stołowaliśmy się przez cały nasz wyjazd (więcej znajdziecie w moim wpisie o Patong).
Loma Market
Chiang Mai - podobnie jak w Bangkoku - uliczne jedzenie. Jest jednak mały problem - tutaj wszystko rozkłada się późnym wieczorem, więc jeżeli jesteście głodni w ciągu dnia, musicie skorzystać z knajpek, 7/11 (tamtejsza "Żabka") lub zadowolić się owocami.
Na uwagę zasługują również przepyszne lody, które robi się w Tajlandii prosto z soku owocowego na zmrożonej lodówce. A przygotowanie wygląda tak:
Gotowe lody świetnie wyglądają i jeszcze lepiej smakują
Gdzie spać?
Tutaj możliwości również jest sporo. W Tajlandii nie trzeba się decydować na hostel, żeby zaoszczędzić na noclegach. Za 30/40 złotych od osoby można znaleźć hotel z basenem na dachu, blisko plaży lub centrum. Najlepszą stroną do wyszukiwania noclegów w Tajlandii jest Agoda.
Hotel w Patong (Phuket) z basenem z widokiem na morze.
Na co uważać?
W Tajlandii tak naprawdę nie ma się czego bać. Ludzie są pomocni, spokojni, ryzyko napadnięcia na turystę jest zerowe. Poniżej kilka rzeczy, które dręczą wiele osób jadących do Tajlandii (dręczyły także nas :):
1) Komary. Komarówpodczas naszej podróży jako tako nie widzieliśmy. Dostaliśmy przed wyjazdem od znajomych Muggę (dzięki Warzywki! :), ale używaliśmy jej tylko w Chiang Mai i dżungli.
2) Złodzieje. Jak wszędzie trzeba uważać na portfele. Sytuacja jak w Polsce - gdzie turyści, tam złodzieje - my żadnego całe szczęście nie spotkaliśmy.
3) Pająki, szczury, karaluchy, czy brać moskitierę? - w hotelach w miastach nie ma potrzeby kupowania własnej moskitiery. Jest czyściutko i w hotelach można spać spokojnie. Szczury i karaluchy pojawiają się na ulicach i rzeczywiście są spore - jednak osoba jadąca w tropiki musi być świadoma, że fauna różni się trochę od naszej polskiej ;) Pająk wielkości ręki - widziany raz w dżungli. W mieście żadnych pająków nie widzieliśmy.
4) Angielski. Z Angielskim w Tajlandii jest bardzo słabo - zapytani o drogę wskazują raz w lewo, raz w prawo albo obie na raz i niestety tak jest ze wszystkim. Uśmiech i własna intuicja pomagają ;). Nie martwcie się, zgubić się w Tajlandii to czysta przyjemność!
Tajlandia jest świetna! Nie ważne czy nie wiesz gdzie pojechać w podróż
poślubną czy ze znajomymi. Tajlandia jest dobra dla każdego! Czy na
wakacje all-inclusive czy na własną rękę!
Już niebawem więcej historii z tego pięknego kraju!
Pozdro.
Podróżniczka z pasji. Marketingowiec z zawodu. Żona Kamila, mama Jasia. Wkrótce też mama bliźniaków.
Szalona z nas rodzinka. Rzadko decydujemy się na hotel, nie jest nam znany all inclusive. Lubimy poznawać nowe kultury i religie. Często zdarzają się nam różne przygody, ale zawsze spadamy jak kot na 4 łapy:) Szukamy tanich rozwiązań i tym też dzielimy się na blogu.
Najpierw podróżowałam samodzielnie lub ze znajomymi. Później niezastąpiony duet podróżniczy utworzyliśmy z Kamilem. Teraz podróżujemy we trójkę: Ja, Kamil i Jaś. Nadal staramy się podróżować ekonomicznie, aktywnie (mimo kilkuletniego malucha), często przeżywając różnego rodzaju przygody, których nie doświadczylibyśmy siedząc w hotelu. Nie lubimy siedzieć dłuższy czas w jednym miejscu. Uwielbiamy poznawać nowych ludz bez względu na pochodzenie czy religię.