Dzisiejszą historię zna już wielu moich znajomych, bo z chęcią o niej opowiadam. Z życzliwością jaką otrzymałam tego dnia, nie spotkałam się od bardzo dawna.
Jeszcze przed przyjazdem do Stanów, pewnie za sprawą wielu amerykańskich filmów, na swoją listę " TO DO IN USA" wpisałam udział w mszy Afroamerykanów, czyli w potocznie nazywanej przeze mnie "Czarnej Mszy gospel".
Od początku swojego pobytu w Stanach prosiłam swoich czarnych przyjaciół, żeby mnie na nią zabrali, ale słyszałam tylko: "Serio Ty i nasz Kościół?", "Nie nie mam przy sobie garnituru, a bez niego nie mogę iść".
Raz nawet udało mi się przekonać przyjaciela, żeby ze mną poszedł, by czuć się bezpiecznie, ale on... zaspał!
Nie to nie! - pomyślałam- I tak tam pójdę. No i w końcu nastał ten moment! Podczas podróży do Los Angeles trafiliśmy na niedzielę. "Idziemy!" Zdecydowaliśmy. Szybko odnaleźliśmy interesujący nas kościół, spakowaliśmy się w samochód i ruszyliśmy. Im głębiej jechaliśmy, tym bardziej się baliśmy. Biali ludzie stopniowo zaczęli zanikać z ulic. Kiedy zaparkowaliśmy pod kościołem i wyszliśmy z samochodu otaczali nas już tylko czarni, którzy ostentacyjnie zaczęli się na nas lampić. Wszyscy jakby na trzy cztery. "Uciekajmy" - szepnęłam do mojego brata i koleżanki Justyny, pierwszy raz w życiu bojąc się tych cudownych ludzi jakimi są czarni. Ale to był ten moment, kiedy mój brat tupnął nogą: "Tyle marudziłaś, tyle przejechaliśmy, a Ty chcesz się wycofać? Wchodzimy!".
Usiedliśmy w ostatniej ławce. W kościele zapanowała cisza. Byliśmy jedynymi białymi osobami, a ja wciąż nie byłam pewna czy dobrze zrobiliśmy. I wtedy pastor wszedł na ambonę (msze mają zupełnie inny charakter i obrzędowość niż w kościele katolickim - składają się głównie ze słów pastora i przytakiwaniach zgromadzonych) i powiedział: "Widzę, że mamy nowych wiernych w Domu Bożym, dalej, przywitajmy ich" i wtem ku naszemu zdziwieniu wszyscy zaczęli wychodzić z ławek, podchodzić do nas, przytulać nas i mówić "Dziękuję, że jesteś siostro". Było to coś niesamowitego. Ci ludzie z tej radości prawie nas zgnietli, ale było to naprawdę cudowne!
Msza była niesamowita. Ksiądz MÓWIŁ do wiernych, nie paplał od rzeczy, żeby odbębnić swoje. Nawiązywał do Słowa Bożego, do codziennych trudów tych biednych ludzi, a oni ochoczo potwierdzali, że dobrze gada ( co chwilę spontanicznie podnosiła się jakaś osoba wykrzykując "YEAAAAh, that's right", machając rękami, odczyniając swoistego rodzaju taniec.
Ale to nie koniec! Zwieńczeniem, były cudowne pieśni gospel, które co chwilę śpiewaliśmy (przynajmniej próbowaliśmy) ze łzami w oczach lub już pod koniec ja z Justyną rycząc ze wzruszenia na całego.
W takich warunkach naprawdę nie trudno jest odczuć obecność Boga. Powiem więcej, i ateista by zaczął wierzyć. A wystarczy tak niewiele: ciepło, radość i zrozumienie dane drugiemu człowiekowi, żeby po ludzku SIĘ CHCIAŁO. Czemu u nas w kościołach nie możemy wziąć z nich przykładu?
/ Ze względu na szacunek innej religii i kultury, nie robiłam zdjęć w miejscu kultu religijnego. Zdjęcia opublikowane w tym wpisie nie są moją własnością, ale zostały wzięte z nycgo.com/
Jeżeli wpis okazał się przydatny, albo po prostu Ci się spodobał, nie wahaj się i zostaw like'a na FB/followuj na Insta/ skomentuj poniżej. Twoja reakcja na to co robię bardzo mnie ucieszy :) Dziękuję!
0 komentarzy